Zespół AC/DC wypuścił piwo Rock or Bust jakoś w 2015 roku. Na całym świecie dostępny jest przede wszystkim w sieci Aldi. Ten jasny lager (właściwie pale lager) jest warzony przez niemiecki browar Karlsberg i co istotne – zgodnie z poszanowaniem Bawarskiego Prawa Czystości z 1516 roku określającego, jakie składniki powinny w piwie się pojawić. Piwo jest w puszce o pojemności 0,568 litra. Nazwa nawiązuje do ostatniego szesnastego albumu zespołu, wydanego w grudniu 2014 roku, który w Polsce uzyskał status platynowej płyty.
Sama byłam zdziwiona, jak na piwo trafiłam, bo oślepiło mnie swym blaskiem w miejscu, w którym nie spodziewałam się go znaleźć. Mianowicie – w melinie. Może zbyt brutalnie powiedziane, ale jak pomyślicie sobie o barze w zawilgoconej krakowskiej piwnicy, gdzie co rusz coś ci na głowę skapuje, tynk się osypuje, w nos wgryza się dym i siadasz na mocno odrapanych krzesłach, gdzie każdy szanujący się rockman wypala dziury papierosem i na dodatek trafiasz do tego przybytku tylko już w drodze powrotnej do domu i aby się dobić tym jednym ostatnim piwem… No cóż, melina. Ale fajna melina, bo sama lokal poznałam, dziarskim krokiem zmierzając na rynek, a tu nagle w ucho wtargnęła jakaś metalowa nuta, która przełamała rzępolenie ulicznego skrzypka. Po prostu trzeba było znaleźć źródło tego dźwięku, szczególnie, że metalowych pubów za wiele nie ma. I tak znalazłam swoją melinkę.
Ale wracając do samego piwa.
Po takim przybytku prędzej spodziewałabym się piwa rozwadnianego sokiem z kapusty i rzęsistą charą barmana, a nie piwa Rock or Bust, czy nawet KSU, bo to też było. Za swoje piwo z barmańskiej lady zapłaciłam 12 zeta.
Na zdjęciu poniżej widać jego barwę i pianę. Jest to więc złocisty lager, dość mocno nagazowany, z białą pianą, która szybko się niestety redukuje. W zapachu… co mnie zaskoczyło, trochę podobne do Heinekena czy innych piw w zielonej butelce – miał taki zapach marihunaen czy tam trawy typowy właśnie dla zielonobutelkowych piw (przepuszczają więcej światła, stąd ten zapaszek, często przyrównywany nawet do mokrego psiego futra).
W smaku, no bez rewelacji. Rozwodnione, smakuje jak koncerniak… Jedno, co mnie chwilę zastanowiło, to piwo było słodkawe. Inni towarzyszący mi testerzy tego nie zauważyli, ale ja, nawet teraz jak przywołuję ten smak, mam ten słodkawy posmaczek na języku. Tak to wodnisty, bez wyraźnych aromatów, czyli takie piwo sikowate, które na koncertach można kupić, by potem mieć co wypacać w gorącym i macającym tłumie.
Piwo AC/DC Rock or Bust potraktowałam z wielkim entuzjazmem i jako niemałą ciekawostkę. Z tym samym entuzjazmem przed samym koncertem AC/DC w Warszawie w lipcu 2015 wręczyłam je w prezencie największemu znanemu mi fanowi tego zespołu (pozdrowienia dla Bogusia :)). Tak to jest to piwo, które ładnie się prezentuje w domowej kolekcji piw (zakupiłam dodatkową puszkę specjalnie, żeby prężyć się z dumą przed gośćmi), ale zaprezentować na języku to się już nie umiało, niestety.
Nijaki średniak. Moja ocena 3/5.
Poczytaj o innych muzycznych piwach:
Mi samą przyjemność sprawiało trzymanie tej czarnej puchy z logo AC/DC w ręku. Smak faktycznie niewyróżniający się, ale też leciwej ścierki w ustach nie czułem. Piwo smakuje koncer(n/t)owo.